O nowej książce z Kazimierzem Dziawerem rozmawia Jarosław Filipowicz.
Dlaczego napisał pan tę książkę?
– Chciałbym, żeby to ktoś przeczytał. Może kiedyś? Dzisiaj w dobie wielkiej elektroniki, komputerów, laptopów i tym podobnych wynalazków ja piszę ręcznie i chowam swoje zapiski w szufladzie. „Każde pokolenie ma swój czas” jak śpiewa zespół Kombi. Chcę ten swój czas zatrzymać jak na fotografii.
W jakim wieku połknął pan bakcyla motoryzacyjnego?
– Urodziłem się w 1945 roku w Filipowie. Z opowiadań rodziców prawdziwa „motoryzacja” pojawiła się tu dopiero po wybuchu wojny. Początkowo były to motocykle, ciężarówki i czołgi niemieckie, potem radzieckie. Jako dziecko we wczesnych latach pięćdziesiątych z podziwem przyglądałem się motocyklom, które co sprytniejsi zaimportowali z tzw. ziem odzyskanych. Gdy mój starszy brat, nauczyciel, przyjechał do domu rodzinnego motorowerem – Simsonem z pedałami, postanowiłem nauczyć się na nim jeździć i to tak skutecznie, że wyjeździłem cały bak paliwa.
Po skończonej podstawówce uczył się pan w suwalskiej zawodówce samochodowej. Co dała panu ta szkoła?
– Rodzice chcieli bym został na gospodarce. Ale mnie ciągnęło do dużego świata. Potajemnie pojechałem do Suwałk i w technikum zdałem egzamin do tej szkoły. Pracujący tu nauczyciele to byli wspaniali fachowcy. Skończyłem zawodówkę jako mechanik samochodowo-ciągnikowy z prawem jazdy kategorii III zawodowej + motocykle. O tym jak dobra była to szkoła świadczyć może fakt, że gdy upomniała się o mnie ojczyzna i powołano mnie do wojska, zostałem instruktorem jazdy dla kadry oficerskiej. W nagrodę dopuszczono mnie do egzaminu na prawo jazdy kat. II zawodowej. Zdałem i zostałem kierowcą dowódcy pułku, oraz otrzymałem FSO Warszawę „garbatą”, o którą dbałem jak o własne dziecko, myłem, naprawiałem, robiłem przeglądy. Czasu wiec w wojsku nie zmarnowałem.
Ma pan bogate doświadczenie zawodowe.
– O tak. Pracowałem jako mechanik w PKS Suwałki przed wojskiem a po byłem już kierowcą. Młodym dawano najgorsze złomy. Zwolniłem się więc za porozumieniem stron i zostałem zaopatrzeniowcem w Gminnej Spółdzielni w Suwałkach. Byłem młody, chciałem poznawać świat, być niezależny, wydawało mi się, że tacy są kierowcy taksówek. Za pożyczone pieniądze kupiłem używaną Warszawę i zostałem jedynym taksówkarzem w Sejnach, wtedy to zdałem egzamin na kategorię I (na wszelkie pojazdy samochodowe). Potem powrót do Suwałk na taxi i epizody pracy w PKS i Biurze Turystycznym „Gromada”.
Często narzekamy na stan dzisiejszych dróg, kiedyś było inaczej?
– W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych samochody były mocniejsze i nieźle dawały sobie radę. Mocne, wytrzymałe resory, ale też brak wspomagania kierownicy i hamulców. Opony zimowe? Dopiero za trzydzieści lat.
A drogi ? Szkoda gadać. W Sejnach na przykład w latach sześćdziesiątych tylko główne ulice były wybrukowane. Drogi dojazdowe, gościńce – szuter. Gdy padało i było błoto, zatrzymywało się przed dużymi kałużami i bosą nogą sprawdzało głębokość, czy da się przejechać. W bagażniku obowiązkowo woziło się linę holowniczą, łopatę (przydatną także w zimie) komplet kluczy i worek części zamiennych np. ze szczotkami do prądnicy.
Przejechał pan miliony kilometrów i nigdy nie miał pan wypadku, jaka jest na to recepta?
– Nie chcę uchodzić za przemądrzałego. Ale podstawa to szczęście. Po drugie nigdy nie jeździłem na maksa. Nie byłem wyczynowcem i nigdy nie wykorzystywałem pełnej mocy silnika i nie testowałem prędkości.
Hobby poza motoryzacją.
– Muzyka. Tata grał na skrzypcach i organkach. Ja na klarnecie, głównie na imprezach rodzinnych. Moi dwaj synowie też są uzdolnieni muzycznie.
Jak pan odpoczywa?
– Jeżdżąc. Samochodem lub motocyklem, z żoną lub solo. Jak mam wolną chwilę i paliwo w baku, jadę poza miasto, staram się wybierać różne trasy. Obserwuję zmiany jakie się wokoło dokonują. Zmienia się krajobraz, powstają nowe budynki, na szutrach pojawiają się dywaniki asfaltowe.