27 maja minie 25 lat od pierwszych w powojennej Polsce wyborów samorządowych. Odrodzona samorządność to jeden z największych sukcesów polskich przemian. W przeddzień pierwszych wyborów samorządowych premier Tadeusz Mazowiecki zwrócił się do rodaków z przesłaniem: „Rzeczpospolita lokalna przechodzi w ręce społeczności, które ją zamieszkują.  Będzie ona taka, jaką one same potrafią stworzyć”. Z okazji jubileuszu 25-lecia polskiej samorządności chcemy przypomnieć jak tworzył się i rozwijał samorząd w Suwałkach. W kolejnych wydaniach Dwutygodnika Suwalskiego przypomnimy kolejnych przewodniczących Rady Miejskiej. Dziś wspominają tamten czas pierwsi przewodniczący Rady Miejskiej w Suwałkach – Jerzy Lasota i Danuta Iwaszko.

 

CZUJĘ SIĘ NAGRODZONY

Panie doktorze, został Pan pierwszym przewodniczącym Rady Miejskiej w nowej, całkowicie zmienionej rzeczywistości. Jak doszło do tego, że właśnie Pana wybrano, choć nie był Pan rodowitym suwalczaninem?

– Faktycznie, bowiem urodziłem się w Czeremsze na Białostocczyźnie, szkołę średnią (technikum felczerskie) kończyłem w Krakowie, studia w Białymstoku, a praca to cała Polska – Mazury, górska Istebna i, rzecz jasna, Suwałki. W Istebnej, to był czas pierwszej „Solidarności”, organizowałem ten związek. Ogromna większość spośród kilkuset pracowników tej wielkiej placówki przystąpiło do nowego związku, ja zyskałem miano „ojca chrzestnego Solidarności” i pewnie ten czas tak mnie ukształtował, że już zawsze byłem aktywny, chciałem pomagać nie tylko jako lekarz.

Do Suwałk trafił Pan z opinią świetnego lekarza i… łatką przeciwnika Polski Ludowej.

-Tak było, ale też miałem szczęście trafiać na właściwych ludzi, jak choćby ówczesny lekarz wojewódzki Józef Krawczyk, który nie bał się mnie zatrudnić, a przecież nie koniecznie podzielał moje przekonania polityczne. Ja bardzo sobie cenię ludzi, którzy potrafią dobrze pracować dla wspólnego dobra. Dlatego, skoro wspomnieliśmy tu o politycznych sympatiach, to powiem, że bardzo sobie zawsze ceniłem, jako prezydenta Zdzisława Chmielewskiego, który miał wiele dobrych pomysłów i – później – prezydenta Józefa Gajewskiego. Obaj to całkiem inne poglądy, ale obaj chcieli dla miasta dobrze i umieli dla niego pracować.

Wkrótce jednak pierwszy „solidarnościowy” prezydent Chmielewski został odwołany, mimo że wy, radni „S”, mieliście ogromną przewagę w Radzie.

– A ja złożyłem wkrótce rezygnację z funkcji przewodniczącego. Nie chcę, by pomyślano, że przemawia przeze mnie jakaś gorycz, ale godzi się tu przypomnieć, że praktycznie każda sesja to była kolejna próba odwołania prezydenta, kłótnie, oskarżenia. Wrogowie Polski mówią, że Polakom wystarczy dać wolność, sami się wykończą. Ale tak to było.

Teraz, kiedy spotykam ludzi, którzy z prawdziwą sympatią odnoszą się do mnie, pozdrawiają, szczerze się uśmiechają, dziękują za te wszystkie lata pracy, jestem szczęśliwy i czuję się naprawdę nagrodzony.

 

JEDYNACZKA NA URZĘDZIE

Została Pani kolejną przewodniczącą Rady Miejskiej dość niespodziewanie, bo przecież Stronnictwo Demokratyczne miało tylko cztery mandaty w 32. osobowej Radzie.

– Faktycznie, tak było, że trudno było znaleźć sensowne rozwiązanie w atmosferze nieustannych kłótni i oskarżeń. „Padło” na mnie może dlatego, że byłam w tamtej jedyną kobietą, co dawało pewną gwarancję większego spokoju. Powód drugi to fakt, że nie przejawiałam własnych wybujałych ambicji, co było domeną panów. I te ich niespełnione ambicje mniej cierpiały, gdy wybrali kobietę. Przecież wszyscy oni nie mogli zostać przewodniczącym, a każdy uważał, że na to zasługuje, No i wreszcie, podobnie jak mój poprzednik doktor Lasota, jestem lekarzem. Widocznie ten zawód ma w sobie coś takiego, że budzi zaufanie.

Jeśli by przyszło Pani najkrócej opisać atmosferę tamtych dni, to – jaka ona była?

– Kłótliwa, rozdyskutowana, pełna czasami złych emocji, ale też wielu dobrych chęci, które rozbijały się o brak porozumienia. Pamiętam, że już wtedy mówiliśmy o potrzebie obwodnicy, ale już zgody co do tego, jak ona ma przebiegać, nie było. Szczegół przesłaniał rzecz istotniejszą. Pamiętam, że było sporo złośliwości choćby wtedy, gdy jeden z radnych, który później zrobił sporą karierę, wytykał błędy językowe, co było pewnie ważne, ale przecież nie najważniejsze. Zresztą z tego co widzę, również i później nie brakowało podobnych złośliwostek. Z perspektywy lat wszystko widać lepiej i z większym dystansem miniony czas się ocenia. Myślę więc, że ten gorący czas sporów był nie do uniknięcia. Być może dzięki temu nasi następcy mieli łatwiej.